Piotr Bielawski Radio

Ether jazzu – blog na temat muzyki Piotra BielawskiegoPiotr Bielawski Blog:

Słuchałem Herberta, Miłosza i jazzu. I wcale mi się to nie śniło. Tak było na Enter Music Festival.

Jeśli za jakiś czas ktoś mnie spyta, czy pamiętam Enter Music Festival 2018, jestem przekonany, że pamięć mnie nie zawiedzie. To wtedy słuchałem Herberta i Miłosza – odpowiem z taką samą radością, z jaką chłonąłem ich poezję podczas tegorocznej edycji festiwalu, organizowanego nad jeziorem w Strzeszynku, tuż za Poznaniem.

A miejsce tym razem ma o wiele większe znaczenie, niż zazwyczaj, gdy stanowi jedynie tło dla muzyki. W takich przepięknych naturalnych warunkach, z szumem wody i lasu, śpiewem ptaków i pospolitym bzyczeniem owadów, zupełnie inaczej unosi człowieka każdy pojedynczy dźwięk, nie mówiąc totalna improwizacja, na którą bezsprzecznie wpływają wspomniane okoliczności.

Miałem okazje tego doświadczyć już wielokrotnie w poprzednich latach. Jednak tym razem, słuchałem wierszy Zbigniewa Herberta na plaży pełnej rozkrzyczanych, kąpiących się dzieci, w upalnym słońcu, które zabierało ochotę na jakiekolwiek myślenie. Na dodatek leżałem w wygodnym leżaku, nie odczuwając większego dyskomfortu, podczas gdy Herbert po raz kolejny kruszył tę niby pewność istniejącą po latach w człowieku.

Pan Cogito się zastanawiał, a mnie się wydawało, że mówi do mnie mój dobry znajomy, który rozłożył obok leżak i nie może po prostu zasnąć. Chwilami udawało mu się powiedzieć coś niezwykle ważnego, gdy wokół nastawała cisza, albo bez skutku próbował się przebić przez coraz głośniejsze i radośniejsze wrzaski, dochodzące znad wody. Lecz nawet wtedy nie dawał za wygraną i kontynuował swoją wypowiedź. Był w tym niestrudzony.

Na pewno to zasługa Danieli Popławskiej i Radosława Elisa, aktorów Teatru Nowego w Poznaniu, którzy podjęli się prawdziwego wyzwania. Bo czym innym może się jawić czytanie poezji Zbigniewa Herberta w takim miejscu?

Tak, poradzili sobie znakomicie nie tylko z warunkami, w których przyszło im recytować, ale również interpretacjami poszczególnych wierszy. Z tym większą ciekawością wybrałem się na umówione na kolejny dzień, drugie spotkanie…

Wiersz zadedykowany, więc tym bardziej dla mnie szczególny:

Krawędzią rynsztoku szła przed siebie głodna mysz. Zamiast białego sera postawiono przed nią kościół. Weszła tam nie z pokory, lecz z przypadku.
Robiła wszystko, co trzeba: czołgała się do krzyża, klękała przed ołtarzami, spała w ławce. Nie spadło na nią ani jedno ziarnko manny. Pan Bóg zajmował się w tym czasie uciszaniem oceanów.
Mysz nie mogła już wyjść z kościoła. Stała się myszą kościelną. Zasadnicza różnica. Jest bardziej nerwowa od swojej polnej siostry, żywi się prochem, pachnie mirrą, dlatego łatwo ją wytropić. Może bardzo długo pościć.
Oczywiście do pewnych granic.
Na dnie złotego kielicha znaleziono raz czarną kroplę pragnienia.

Aż w końcu zagrała muzyka. Zadziałała wyobraźnia pod wpływem krótkiej próby dźwięku, słyszanej ze sceny. Co najdziwniejsze, improwizacja pojawiła się w odpowiednim momencie prezentowanego właśnie wiersza, jakby naprawdę się nim inspirowała.

I grała dalej w mojej głowie – choć przecież w rzeczywistości po chwili zamilkła – podczas gdy Pan Cogito rozważał na przykład piekło, z uwięzionymi na jego dnie artystami.

Zrobiło się nieziemsko. Tworzył się spektakl słowno-muzyczny, a nie zwykłe spotkanie z poezją, co sprawiało, że wyciszały się głosy z prośbami o wodę, ręcznik, czy choćby pytaniami, która godzina. Z drugiej jednak strony, pominięta do tej pory potrzeba mierzenia czasu przerodziła się niespodziewanie w jego natarczywe odmierzanie. Wypowiadane słowa nadawały rytm, a ja tymczasem zajmowałem się tworzeniem skomplikowanych harmonii, zastanawiając nad istotą przekazywanych myśli.

Proszę mi wierzyć, wcale mi się to nie śniło. To był dodatkowy koncert na Enter Music Festival, którego wcześniej nie uwzględniono w programie. Tak było…

Potem pojawił się zaplanowany Czesław Miłosz, z tłumaczeniami Psalmów Dawidowych, do których muzykę napisał Leszek Możdżer.

Leszek Możdżer – fortepian, Lars Danielsson – kontrabas, Sławomir Koryzno – perkusja, Magnus Öström – perkusja, Adam Pierończyk – saksofon, Poznański Chór Chłopięcy pod dyrekcją Jacka Sykulskiego.

Chwała Leszkowi Możdżerowi, że podejmuje się prezentacji takich spektakli. Potrzeba odwagi i wyobraźni, aby zaproponować widowni tematyczny koncert, mający na dodatek swoje poważne przesłanie, a co za tym idzie, wymagający od słuchacza pełnego skupienia.

Nie wymieniając wszystkich potrzebnych do realizacji takiego przedsięwzięcia elementów, należy sądzić, że wyłącznie drobiazgowe ich dopracowanie pozwala zrealizować opracowany wcześniej scenariusz. To oczywiste, że chociaż pomysł wydaje się najważniejszy, na pewno nie uda się utrzymać odpowiedniego napięcia przez cały długi koncert bez wielu godzin mozolnych prób, a potem koncentracji na scenie. Z kolei, bez odpowiednio poprowadzonej narracji, spektakl w pewnym momencie stanie się zbyt trudny intelektualnie i zmęczy całkowicie widownię.

Tak samo oczywista – w przypadku odwoływania się do pięknych biblijnych psalmów – powinna być dbałość o swoistego rodzaju uduchowienie poszczególnych muzyków, mogących oddać istotę tych tekstów. Tak samo ważne jest bowiem słowo, jak pauza i refleksja zawarta w następującej po nim ciszy.

Nic, tylko skorzystać z mistrzostwa Adam Pierończyka – pomyślałem. Potrafi wydobywać ze swojego wnętrza dźwięki wręcz nieoczywiste, wyjątkowe, niezwykle piękne w swoim idealnym kształcie. Czasami sobie myślę, że zaskakuje sam siebie, odkrywa, wciąż siebie poznaje, choć nigdy nie pokazuje tego podczas grania, potwierdzając kompletny profesjonalizm.

Powyższe wyobrażenie Adama Pierończyka jeszcze bardziej utrwaliło się we mnie po tym występie. Pieśni ewidentnie dawały mu natchnienie, a on stanowił dla nich swoistego rodzaju oparcie. Jakby pojawiał się w miejscach wysokich kolumn podtrzymujących sklepienie niebieskie. Po chwili unosiły się jeszcze wyżej, niosąc za sobą przepiękne teksty w tłumaczeniach Czesława Miłosza.

Tak, niezaprzeczalnie była potrzebna tym pieśniom wyobraźnia Magnusa Öströma. Zachwyca mnie u niego podejście do rytmu, ale również zaskakująca, jak na perkusistę, dbałość o odpowiednie nasycenie muzyki. Nieograniczona paleta środków wyrazu pozwala mu na precyzyjne oddawanie przeróżnych stanów emocjonalnych, dzięki czemu odkrywa przed słuchaczem niepoznane dotąd rejony przestrzeni, wyznaczonej zaledwie kilkoma nieszablonowymi dźwiękami.

Dobrze się stało, że mógł z nim zagrać drugi perkusista, Sławomir Koryzno. Doceniam jego młodość i zarazem dojrzałość. Jedno i drugie stanowiło niesamowitą wartość tego przedstawienia. Pozwalało odczuwać, z jak wysublimowaną materią mamy do czynienia, biorąc pod uwagę kompozycje Leszka Możdżera. Ponadto, jak mi się zdaje, czyniło z Pieśni Dawidowych formę prawdziwie otwartą, by nie powiedzieć współczesną, a nie zamkniętą w jakiś przestarzałych ramach, zbyt odległych, by mogły nadal interesować.

Nie dziwię się również, że w koncercie wziął udział Lars Danielsson. Gra chyba wszystko, z wieloma wybitnymi postaciami jazzu. Wydaje się, jakby w ogóle nie odpoczywał. A przecież twórcy potrzebny jest czas na jakąś analizę, przynajmniej zastanowienie, czy podąża faktycznie właściwą drogą. Nie musi chować się od razu przed całym światem, aby nikt nie zakłócił jego kontemplacji. Może skorzystać z tak uduchowionej formy, jaką stanowią biblijne pieśni, aby na nowo siebie odnaleźć.

Niesamowicie było więc widzieć, jak przestaje mieć dla niego znaczenie przeszłość, a wszystkie swoje doświadczenia przekłada na granie tu i teraz. Jak odczuwa muzykę, daje się jej prowadzić, akcentuje z taką delikatnością, jakby nie chciał zwracać na siebie uwagi w składzie orkiestry, złożonej z wielu osobowości. Jak otwiera szeroko oczy i uśmiecha, słysząc melodię zanim wzruszy ona oniemiałą widownię.

W tym czasie, gdy Oni wszyscy grali, Poznański Chór Chłopięcy pod dyrekcją Jacka Sykulskiego unosił się nad ziemią. Śpiewał z pasją, ukazując z jednej strony genialność muzyki, z drugiej podkreślając potęgę słowa, które nawet po tylu latach przemawia do nas tak samo. Oby w nich choćby wspomnienie przetrwało, stając się podstawą nieskończonej wiary, że warto. Oby i w nas przetrwało…

Tak, tak było w tym roku na Enter Music Festival.

Poleć znajomym / udostępnij: