Chce się śpiewać “Przyśpiewki” duetu Diomede i Huberta Zemlera? Chce, ale…
Chce się śpiewać, słuchając “Przyśpiewek” duetu Diomede i Huberta Zemlera? Przyznaję, że chce. Ale zarazem chce się napisać niezwykle poważną recenzję płyty jazzowej, bo za taką bezsprzecznie należy ją uważać.
I rzeczywiście punktem wyjścia niech będzie improwizacja, a śpiewność zaledwie jej elementem. Piszę zaledwie, mając przeświadczenie, że właśnie melodyjność stanowi najważniejszą podstawę do wspólnego tworzenia panów Tomasza Markanicza, Grzegorza Tarwida oraz Huberta Zemlera.
Improwizują, opierając się na kilku motywach ludowych, do których podchodzą niezwykle sentymentalnie, innym razem nad wyraz ochoczo, co nie oznacza, że zbytnio frywolnie. O nie, na to sobie nie pozwalają.
Jakby odtwarzali nie tyle sposób grania muzyków ludowych, ale przede wszystkim docierali do jakiejś prawdy o tamtych czasach i ludziach.
Tak, odkrywają ich prawdziwą potrzebę, po czym natychmiast zaczynają kombinować, harmonizować po swojemu, dobierać odpowiednie środki wyrazu, aby stała się odczuwalna i zrozumiała współczesnemu odbiorcy muzyki.
W końcu bawią się pojedynczymi dźwiękami, którymi co rusz zachwycają wytrawnego słuchacza. Ewidentnie ma to urozmaicić ich granie, przy zachowaniu spójności, a przede wszystkim swoistego rodzaju stylowości.
Stylowości – powtórzę – która stanowi moim zdaniem rzecz najważniejszą w muzyce i sztuce.
Jak się wydaje, osiągają ten efekt z taką lekkością, że znowu powraca myśl o ludowych muzykantach, grających bez nut, każdy inaczej, bez obawy, że zostanie wyśmiany albo skrytykowany.
Diomede i Hubert Zemler mając świadomość, że nigdy nimi nie zostaną, choćby najbardziej zgłębili wiedzę o polskiej muzyce ludowej. Taka perspektywa nadaje ich nowym utworom o wiele głębszy wymiar, nasuwając przypuszczenie, że ukryli w “Przyśpiewkach” o wiele więcej, niż nam się wydaje.
Kiedy przestajemy bawić się samymi melodiami, docierają do nas kolejne inspiracje, którym ulegają poszczególni muzycy, a co ważniejsze cały zespół.
Zespołowość, jako klucz do wypracowania swojego oryginalnego stylu? Zapewne. W tym właśnie momencie uwidacznia się mistrzostwo kompozycji, jak również improwizacji, pojawiających się we właściwych momentach oraz odpowiednich proporcjach. Jest w tym dopracowanie nie zabierające ani na chwilę spontaniczności tej muzyce – ot, genialność!
Wracając do inspiracji, można usłyszeć w “Przyśpiewkach”, jak wielki wpływ na ich twórców wywierają Coltrane, Garbarek, Namysłowski, Mehldau, Masecki, Możder…
Kolejne ciekawe nawiązania, odnoszące się do tradycji, tym razem jazzowej. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bowiem na tej muzyce się wychowali.
Dopiero, kiedy zaczynają nakładać się na siebie motywy zaczerpnięte z twórczości wymienionych mistrzów z przyśpiewkami ludowymi, kiedy przenikają i inspirują siebie wzajemnie, zaczyna dziać się coś naprawdę niezwykłego.
Tak, niezwykle prawdziwego, co sprawia, że aż chce się momentami wstać z fotela, by zatańczyć, jak to niegdyś bywało. I jakby co, proszę się nie wstydzić swojego uniesienia. A potem usiąść, i na nowo poddać słuchaniu jazzu w najlepszym wydaniu. Polskiego jazzu. Bo tak się go gra dzisiaj, tak się go gra…
Poleć znajomym / udostępnij: