Jazz nad Odrą przez moment w innej czasoprzestrzeni, czyli…
Jedziesz na taki festiwal jak Jazz Nad Odrą i wybierasz, który koncert chcesz zobaczyć…
I w tym sens wszystkiego – moim skromnym zdaniem – by mieć w czym wybierać!
Ok, jedziesz na “taki” festiwal, czyli jaki?
Ano, jeden z największych i najstarszych w danym kraju, regionie, mieście. Mający aspiracje pokazywania różnorodnej muzyki, ze świadomością, że istnieje potrzeba dotarcia nie tylko do wyznawców jazzu w najczystszej postaci, a więc odnoszącego się wprost do swoich korzeni, stanowiącego kontynuację myśli wielkich postaci, takich jak chociażby John Coltrane, Thelonious Monk, czy Miles Davis.
W tym zaproszeniu jest pomysł, jak w przysłowiowym szaleństwie, na przekonanie niedowiarków, że można przyswoić nawet najtrudniejszą muzykę. Ba, zachwycić się jej formą, uruchomić wyobraźnię, przeżyć coś wyjątkowego.
O, i tyle wystarczy!
Nie uderzajmy od razu w ton mentorski, będący wyrazem wyższości nad przyszłymi słuchaczami muzyki improwizowanej. Nie wmawiajmy im od razu, że wkroczyli na drogę prawdziwego rozwoju, bowiem sposobów kształcenia jest naprawdę wiele. Niech sami zauważą, że od prostego songu – a nic chyba nie “wciąga” tak szybko, jak zwyczajna, powszechna piosenka – do muzyki bardziej wyrafinowanej droga nie tak daleka, choć może się wydawać, że faktycznie wyboista.
Tak, przyznaję, że chętnie wybieram się na imprezy, pokazujące wyłącznie improwizacje. Tym bardziej, jeśli przeważają na nich artyści z Polski. I nie będę ukrywał, że pasjonują mnie coraz młodsze, piekielnie już zdolne pokolenia – o czym świadczy również tegoroczny konkurs na Jazzie nad Odrą. Lecz chyba inne zadanie ma ten festiwal, na którym konkurs, będący swoistego rodzaju formą nobilitacji dla młodych ludzi, stanowi jedynie element szerszej całości.
Tu, we Wrocławiu – skoro mamy do czynienia z tak wielką tradycją – powinniśmy uczestniczyć w prawdziwym święcie muzyki.
(Na dodatek, na Jazzie nad Odrą spotykamy się co roku w ostatnich dniach kwietnia, a przecież 30 kwietnia został zapisany w kalendarzu, jako Międzynarodowy Dzień Jazzu!). A skoro świętujemy, to zaprośmy wszystkich. Niech przyjdą na koncert biletowany, albo do otwartego namiotu.
Jedziesz więc na “taki” festiwal”, czyli Santander Jazz nad Odrą, i wybierasz:).
To ja opiszę… i jak mam wybrać jedno wydarzenie??
Przyznaję, że niektórzy artyści naprawdę ocierali się o geniusz, a chwilami wręcz unosili się jeszcze wyżej, przenosząc do zupełnie nieznanej przestrzeni. Na przykład Rymden, przedstawiciel skandynawskiej sceny muzycznej.
Bugge Wesseltoft – piano, keyboards
Dan Berglund – bass
Magnus Ostrom – drums
Nie ukrywając swojego pochodzenia z E.S.T, nawiązując do pewnych rozwiązań brzmieniowych, ale również harmonicznych, wypracowanych i charakterystycznych dla Esbjorna Svenssona, pokazując, jak ważnym punktem wyjścia jest w dalszym ciągu muzyka wtedy przez nich stworzona, eksplorowali zupełnie nowy dla siebie, a tym bardziej nas wszystkich obszar. Jakby chcieli powiedzieć, popatrzcie i posłuchajcie, znaleźliśmy miejsca wcześniej nie odkryte. Dzięki niemu mogliśmy je odkryć w sobie, pójść dalej bez jakichkolwiek zahamowań.
Genialne było precyzyjne określenie czasu, dzięki któremu przeszłość docierała do słuchacza, jak spowolnione kadry filmowe, podczas, gdy teraźniejszość zaczynała przyśpieszać, nie dając z kolei czasu do namysłu.
To nałożenie pozwalało naprawdę sądzić, że grali perfekcyjnie, gdyż każdy niepożądany dźwięk, nieczysto uderzony, albo nie w odpowiednim momencie, skutecznie rozbijałby jakiekolwiek rozważania snujące się po głowie.
A było ich mnóstwo – jak zdążyłem zauważyć, obserwując przez moment twarze słuchających. Pomyślałem, pewnie słusznie, że wszyscy ulegli temu skandynawskiemu klimatowi.
Ale czy rzeczywiście zimnemu? Raczej niezmiernie ciepłemu, pogodnemu, spokojnemu nawet w chwilach, gdy muzycy zespołu Rymden uderzali siłą metalicznego dźwięku, bądź przyśpieszonym tempem, zdradzającym odniesienia do korzennej, nie tylko północnoeuropejskiej muzyki.
To prawda, że znajdowanie nowej płaszczyzny do grania muzyki jest ich celem nadrzędnym. Jednocześnie chciałbym jednak zauważyć, że nie chodzi w tym wszystkim o perfekcyjne uchwycenie tysiąca szczegółów, którymi zachwycają podczas improwizacji, Chodzi przede wszystkim o odkrycie, czym są w swojej istocie, uchwycenie ich formy, ukształtowanie jej w taki sposób, by stanowiły odrębne małe dzieła sztuki, a potem tworzyły razem melodie. Powiem więcej, nieodkryte wcześniej przez nikogo melodie.
To najbardziej współczesna ze współczesnych odmian muzyki europejskiej. Bezsprzecznie oparta na improwizacji, z elementami klasyki i folku. Ani na moment nie przekraczająca linii, za którą byłaby tylko muzyką ilustracyjną, a dająca ogromne możliwości ludzkiej wyobraźni. W końcu, przenosząca sztukę improwizacji o stopień wyżej.
Tak, teraz to ona staje się punktem wyjścia do kolejnych działań dla muzyków. Jest wskazówką, jak zachować muzyczne DNA, nie niszczyć go zbędnymi i błędnymi eksperymentami, a przy tym nie bać się zmieniać muzykę.
Z kolei, co do tej wyobraźni, powiem jedno: w ich graniu jest tyle samo rzeczywistości, co futurystycznego postrzegania świata. Przekonałem się o tym w jednej chwili, po wyjściu na zewnątrz.
Byłem w tej samej, a jednak innej czasoprzestrzeni.
Odetchnąłem, z pewnością, że mogę na nowo wrócić do ich muzyki. Wróciłem, ale grał już kolejny wykonawca:).
Za rok też wrócę do Wrocławia – mam nadzieję.
Poleć znajomym / udostępnij: