Jazz Od Nowa: śmiesznie, zabawnie, klimatycznie i poważnie, czyli dla każdego coś miłego:)
Jednego jestem pewny po tegorocznej edycji festiwalu “Jazz Od Nova”, że naprawdę każdy mógł coś odnaleźć dla siebie przez tych kilka dni koncertowych. A nawet nie zdziwi mnie stwierdzenie, że kogoś zaskoczył któryś z artystów, albo że odkrył dla siebie zupełnie nową muzykę.
I choć puenta powinna pojawić się na zakończenie, nawiązując do tego, co przed chwilą powiedziałem, czy nie taka jest właśnie idea zawarta w nazwie “Jazz Od Nowa”? Skoro “Od Nowa”, więc posłuchajmy raz jeszcze tego jazzu, by zweryfikować poglądy, co nam się nadal podoba, a czego już nie chcemy słuchać. Ewentualne odkrycie czegoś nowego stanowi w tym przypadku najlepsze uzasadnie, że warto organizować ten festiwal.
Bo warto! Choćby dla takich koncertów, jak…
SEAN NOONAN PAVEES ELECTRIC TRIO (Johnny Richards – instrumenty klawiszowe, Michael Bardon – bass, Sean Noonan – perkusja, kompozycje, storytelling).
To nie moja stylistyka. Zupełnie nie dla mnie takie granie, ale projekt jest naprawdę nietuzinkowy, wręcz niespotykany. Wpływy Zappy ewidentne, choć myślę, że na formę tego spektaklu wielki wpływ wywarło przede wszystkim współczesne amerykańskie granie rockowe i jazzowe, a inspirację stanowi ogólnie pojęty konsumpcjonizm.
To o jego coraz większym wpływie opowiadał Sean, ironizując, albo bawiąc się prostymi rzeczami czy sytuacjami, odnoszącymi się wielokrotnie do wydarzeń zaobserwowanych w Polsce. Opowiadane historie stały się osią wręcz spektaklu, czy lepiej powiedzieć show, a na pewno nie zwyczajnego koncertu jazzowego.
I byłoby ok, gdyby Sean Noonan Pavees, jako twórca i lider, rzeczywiście panował nad wymyśloną przez siebie formą. Ale niestety nie do końca tak było. Właściwie do początku tego występu mam więcej uwag, niż do jego zakończenia. Otrzymaliśmy więc zbiór naprawdę znakomitych momentów muzycznych, posklejanych w jedną całość. Posklejanych, raz lepiej, raz gorzej. I tyle.
A nie, jeszcze trzeba przyznać, że grali z nim bardzo interesujący muzycy. Do basisty nic nie mam, bo perfekcyjnie trzymał w ryzach to granie, choć nie zadziwił ani jednym solowym występem.
Tymczasem pianista obdarzony jest wyjątkową osobowością, zapełniającą wszystkie puste miejsca (czyt: miejsca, w których zabrakło pomysłu w opowiadanej przez Seana historii). Będę śledził jego poczynania z ciekawością, mając nadzieję, że kiedyś zaskoczy nas swoją muzyką.
Niezaprzeczalnie było śmiesznie. Zwłaszcza, gdy Sean opowiadał o kogucie, polskiej żabce i takich tam… Tak, było śmiesznie:).
ZONE K (Jan Kopinski – saksofon tenorowy i sopranowy, Wojciech Konikiewicz – fortepian, instrumenty klawiszowe, Maciej Matysiak -bas, Artur Lipiński – perkusja).
Jak dla mnie, genialnie rozłożenie napięcia w koncercie! Dzięki temu mogliśmy z łatwością skupiać się na drobiazgowo dopracowanych szczegółach, albo chwilę później ulegać klimatowi tej muzyki. Co ciekawe, miałem wrażenie, że wszystko zostało zaplanowane z totalną precyzją, by dawać nam te chwile na przemian.
I ciągle byliśmy zaskakiwani, raz rozwiązaniami aranżacyjnymi, sposobem interakcji, improwizacją czy choćby samym brzmieniem, a innym razem niesamowicie wciągająca melodyką.
Najbardziej odczuwalny był pewnego rodzaju smutek, którego potrzebę wyjaśnił Wojtek Konikiewicz w krótkich wystąpieniach, traktujących o poszczególnych utworach. Ten smutek był bardzo osobisty, jednak przekładał się na wszystko, co istotnie zajmuje człowieka.
Tak sądzę, biorąc pod uwagę, jak bardzo wpływał na zgromadzoną publiczności. Panujaca na sali cisza stawała się dodatakowym elementem ich grania, dając przy tym wrażenie jeszcze większej selektywności tej muzyki.
To oczywiście tylko cześć prawdy o tym koncercie. Za sprawą saksofonisty Jana Kopińskiego, jak również sekscji rytmicznej, mieliśmy wielokrotnie do czynienia z niezwykle energetycznymi i emocjonalnymi momentami. Jednak nawet w takich chwilach zauważalna była wspomniana precyzja, jakże potrzebna do zagrania muzyki pełnej detali, podnoszących jej stopień trudności, a co za tym idzie wartość.
ADAM PIEROŃCZYK &MIROSLAV VITOUS (Adam Pierończyk – saksofony, Miroslav Vitous (USA) – kontrabas)
Opisałem album “Wings”, nagrany przez tych dwóch gentelmanów: http://piotrbielawski.natemat.pl/168497,adam-pieronczyk-i-miroslav-vitous-sobie-rozmawiaja-na-plycie-wings-o-tak-naprawde-o-wszystkim-waznym ;
i byłem bardzo ciekawy, jak zabrzmi ta muzyka “na żywo”.
Tak, w zupełności oddawała piękno uchwycone na płycie. W każdym szczególe ukazywała, jak idealnie można tworzyć dźwięki, aby stanowiły jedną spójną opowieść.
Jeszcze bardziej odczuwałem istotę rozmowy, o której pisałem w recenzji. Na dodatek przedziwnie rozumiałem, skąd biorą się rożnice w sposobie grania, czy improwizowania poszczególnych utworów. Jakbym instynktownie odgadywał ich myśli? A może tak doskonale potrafili mnie przez caly czas prowadzić, ułatwiając dostęp do wcale niełatwiej muzyki, granej jedynie na saksofonie i kontrabasie.
O ile przy słuchaniu płyty zachwycałem się niezwykłą wręcz wyobraźnią, pozwalającą zapełnić dźwiekami zaledwie dwóch instrumentów całą przestrzeń, o tyle podczas występu miałem rzeczywiście wrażenie, jakby starali się grać jak najprościej, aby ani nie utrudniać, ani nie nużyć.
To nie oznacza, że zawężali obszar, w którym się poruszali. Rozpoznawałem wszystkie momenty z płyty, słysząc jak dopracowują każdy z nich w trakcie swojego grania.
No i solowa część Miroslava Vitousa – kolejna genialność!
CARLOS AVERHOFF Jr QUINTET feat. GREG OSBY (Carlos Averhoff jr – saksofon tenorowy, Luis Guerra – fortepian, Max Mucha – kontrabas, José „Manolo” Albán Juárez – perkusja, Greg Osby – saksofon altowy – Special Guest).
Ich granie było kompletne! Począwszy od genialnych, niezwykle mądrych i pięknych kompozycji, przez sposób narracji (piszę o muzyce, a nie zapowiedziach, czy krótkich opowiadaniach pomiędzy utworami), improwizację, aż po stylowość, której brakuje zbyt wielu w dzisiejszych czasach.
Właściwie powieniem rozpcząć wyliczanie od tej stylowości, bowiem mieści się w niej każdy inny element, tak naprawdę decydując o jej istnieniu.
Świadomie jednak o niej napisałem na zakończenie, by uświadomić, z jaką pokorą trzeba podchodzić do formy granej muzyki, jak bardzo dopracować ją przed wejściem na scenę, aby potem naprawdę się bawić, a nie liczyć na wpływ chwili, która ma przynieść odpowiednią ekspresję.
Nie rozpisując się na temat brzmienia czy wizerunku, czyli elementów wcale nie będących uzupełnieniem muzyki, a wpływających bezpośrednio na to, jak jest odbierana, zwrócę tylko uwagę na jej wartość w kontekście dostępności.
Oto mieliśmy najbardziej wyrazisty przykład, że melodyjność może stanowić atut nawet najbardziej skomplikowanej muzyki.
Piszę o melodi, sugerując, że wpływa na poszerzanie grona odbiorców. I proszę mi nie mówić, że nie mam racji.
Mówiąc krótko, nie zgadzam się z poglądem, że prawdziwą wartość stanowi muzyka trudna, skomplikowana, najlepiej pozbawiona jednoznaczności.
Carlos Averhoff ze swoim zespołem i Gregiem Osby jeszcze raz uświadomili, że opierając się doskonałych wzorcach i inspracjach, można pisać współczesną muzykę jazzową bez obawy, że będzie “trącić myszką”, czyli nie odpowiadać potrzebie czasu.
Po prostu pisząc piękną, niezwykle wyrafinowaną w swojej formie muzykę, trzeba pamiętać o słuchaczu, do którego ma dotrzeć. I podać ją w odpowiedni sposób, aby mogła zauroczyć.
Tak było. Tak było…
Fantastyczne rozwiązania harmoniczne, rewelacyjne łączenie tanecznych rytmów w jednym z utworów, bardzo ciekawy pomysł użycia stopy rytmicznej przez grającego równocześnie na saksofonie Carlosa Averhoffa, Genialny greg Osby, doskonałe sola wszystkich muzyków, w końcu duet kontrabasu z saksofonem – nie do przecenienia!
Mam tylko jedno pytanie, kiedy kolejny koncert?
I po festiwalu… Nic tylko czekać na kolejną edycję Jazz Od Nowa w Torunie. Prosze się wybrać za rok – naprawdę warto 🙂
Poleć znajomym / udostępnij: