Piotr Bielawski Radio

Ether jazzu – blog na temat muzyki Piotra BielawskiegoPiotr Bielawski Blog:

Ralph Towner/Gary Thomas Exile’s Gate/Jacques Schwarz-Bart,Paweł Tomaszewski Quartet – ostatnia relacja z Sopot Jazz Festival 2013!

Jak pięknie zaczął… kameralnie i ciepło zrobiło się wokół natychmiast. Subtelnie dobierał dźwięki, wręcz całym sobą. Aż zrobiło się naprawdę ciepło za sprawą nie tylko poszczególnych barw, które wyczarowywał ze swojej gitary, ale wszystkiego, co można było odnaleźć w niesamowitym spokoju i ogromnej refleksji człowieka, opowiadającego niby zwyczajne historie.

Ralph Towner, bo o nim piszę, rozpoczął ostatni wieczór Sopot Jazz Festival 2013.

(Proszę o nim samemu poczytać, bo warto. Nie będę się tutaj rozpisywał, zachwycał jego możliwościami, jako multiinstrumentalisty, gdyż gra nie tylko na gitarach, ale chociażby na trąbce czy fortepianie. Nadmienię, że lubi eksperymentować z różnymi elementami wtykanymi pomiędzy struny, uzyskując zaskakujące, nowatorskie efekty. A co najważniejsze, nagrywa dla ECM, co jednoznacznie określa jego postawę artystyczną).

Za sprawą tych niby zwyczajnych emocji – by nie było, że ich nie było w tym graniu – natychmiast sprawił, że powstała osobliwa bliskość między nim, instrumentem – właściwie dwiema gitarami (z przepięknym egzemplarzem 12-strunowej) – a także widownią.

Jego mistrzostwo w tym, że wraz z nim odczuwamy każde dotknięcie struny, odkrywamy w tym samym momencie nasycenie emocjonalne towarzyszące temu poruszeniu, znajdujemy je w sobie, stwierdzamy, że znamy doskonale, wreszcie odkrywamy, że poddaliśmy się zupełnie tej chwili. Czujemy się bezpiecznie z piosenkami granymi na klasyczną gitarę, jakbyśmy byli w domu, zamykając się po prostu w swoim intymnym świecie. Ale można też odnieść inne wrażenie. I chociaż będzie się wydawać, że wręcz odwrotne, dokładnie tak samo obrazujące zjawisko improwizowania Ralpha Townera. Otóż on nie gra tak naprawdę. To gitara śpiewa mu pieśń, a on jej słucha. Nie zastyga w pozie milczącego gitarzysty, lecz porusza się razem z nią, oddając prawie niezauważalnym gestem, albo zamknięciem oczu, że rozumie jej żal, smutek, nostalgię, refleksję, zamyślenie, uśmiech, radość, spełnienie. Może zagrać każdy znany temat, bądź swoją kompozycję, ale zawsze w poczuciu, czym jest melodia, jak bardzo jest potrzebna we współczesnym świecie. Na dodatek ze zrozumieniem filozoficznej metafory i życiowej prawdy, jakie ma znaczenie ciągłość, która daje człowiekowi sens istnienia. Trzeba jedynie pamiętać, że ciągłość nie jest jednostajna. Ma swoje chwile niepewności i euforii. Ale zawsze w niej możemy odnaleźć melodię. Tak, melodię ukochał Ralph Towner. To prawda, zwracając jednak uwagę, co z nią potrafi zrobić podczas koncertu. No, niech niebiosa same się wypowiedzą, bo zbyt mały jestem, człowiek grzeszny, któremu dane było przez moment poczuć wzruszenie – przepraszam, jeśli to nie męskie, i do widzenia 🙂

A nie, jeszcze się nie żegnam.

 

Następnie na scenie pojawił się Gary Thomas ze swoim nowym projektem Exile’s Gate.

Faktycznie jest w nich energia. Ma znakomitego muzyka na organach Hammonda, który nazywa się George Colligan. Trochę wyczyniał – trzeba przyznać. Nie mam też nic do basisty, Matthew Garrisona, bo choć może dla wielu niezauważalny, całkiem pomysłowo wymyślał swoje granie, uzasadniając znakomicie pozycję w zespole. John Arnold na perkusji wiedział, jak zadowolić lidera. I jeśli myślą państwo, że wielością uderzeń – to niekoniecznie jest prawda. Wszyscy grali tyle, ile trzeba. Gary Thomas też był powściągliwy, zapewne wychodząc z założenia, że liczy się wartość improwizacji, nie ilość. Może nawet więcej czasu dał pograć młodziakowi na organach, gdybym miał się czepiać, ale swoje poczynania na pewno dokładnie zaplanował, więc nie będę się zatrzymywał na takim szczególe. Większym szczegółem stał się schemat. Zapewne koncepcja tworzenia w tym składzie dokładnie na tym polega, ale może więcej różnorodności by się przydało? Zwłaszcza, że energia, która podniosła nas z krzeseł w pierwszym utworze, doprowadzała co rusz improwizatorów do podobnych, by nie powiedzieć tych samych rozwiązań. A co za tym idzie, wydawało się po pewnym czasie, że krążą wokół czegoś, kogoś – nawiązując do tego, że hammond miał wiele do powiedzenia tego wieczoru – w końcu, że zataczają przedziwne kręgi – fakt, że na bardzo wysokim, artystycznym poziomie – powracając wciąż w to samo miejsce. Jeszcze raz użyję przypuszczenia, pytając, czy może to właśnie nie spowodowało, że oklaski szybko umilkły i nie zagrali bisów?

A potencjał w nich niesamowity, więc może nie ten wieczór… Szkoda, biorąc pod uwagę, jak doświadczonym muzykiem jest Gary Thomas. Jego nazwisko pojawia się obok tak wielkich postaci jazzu, jak Miles Davis, Herbie Hancock, John McLaughlin. Może założenie słuszne, tylko nie ten wieczór – powtórzę.

 

W ostaniej odsłonie tegorocznego Sopot Jazz Festival zagrał skład: Jacques Schwarz-Bart i Paweł Tomaszewski Quartet. Pierwszy raz miałem okazję słuchać Jacquesa na żywo. Pięknie opowiada swoje historie. Nadaje im tytuły, po czym zaczyna grać, jakby tworzył obraz filmowy. Na przykład opowieść o małym chłopcu przenosi nas do lat jego dzieciństwa. Biegniemy za nim uliczkami, goniąc na przykład uciekających kolegów, poznajemy kolejne lata dojrzewania bohatera – no, wszystko jak na dłoni! Tak sugestywnie pisze swoje kompozycje, tak samo gra. Na dodatek ma zupełnie inną filozofię używania saksofonu, niż Gary Thomas. Jest instrumentem wiodącym, wciąż prowadzącym narrację, zostawiającym dokładnie wymierzoną przestrzeń, potrzebną dla ukazania poszczególnych chwil, czy emocji. Przestrzeń, ale nie czas potrzebny do rozwinięcia improwizowania przez pozostałych muzyków. Ta wartość podlega oczywiście jego kontroli, jednak widać, że lubi być zaskakiwany. Uśmiecha się za każdym razem, poruszony ich wyobraźnią. Muszę zdradzić, że przez przypadek zauważyłem, gdzie ćwiczyli przez dwa ostatnie dni poprzedzające występ, zastanawiając się przed koncertem, czy podejdą do tego spotkania, jako do nowego, wyjątkowego wyzwania, a może raczej będą opierać się przede wszystkim na doskonałym wykształceniu, dającym im podstawy, aby czuć się pewnie na jednej scenie z mistrzem. Więcej niż wysoki poziom każdego z nich, a więc wykraczający poza lekcje wyniesione ze szkoły, usłyszałem za sprawą samego Schwarz-Barta, który w sposób nadzwyczajny mobilizował poszczególnych muzyków. Raz mieliśmy więc do czynienia z pięknym popisem na fortepianie, innym razem prezentacją doskonale napisanej linii basu, a po chwili z perkusyjnym, doskonałym ubarwieniem istoty kompozycji. Jacques pisze bardzo klasycznie swoje utwory, z szacunkiem dla melodii i proporcji pomiędzy nimi, a harmonią. Dzięki temu, nie nudziliśmy się podczas koncertu, zachwycając ciekawymi pomysłami aranżacyjnymi, zmianami tempa i nastroju. Nie byliśmy także zaskakiwani jakimś niezrozumiałym nowatorstwem, mogącym nas znużyć, bądź odstraszyć. To był jazz w najlepszym, klasycznym tego słowa znaczeniu. I chwała im za to!

Jacques Schwarz-Bart pochodzi z Gwadelupy, choć od lat mieszka w Nowym Jorku. Doskonałą dla niego rekomendacją jest lista tych, z którymi nagrywał, badź grał koncerty. Roy Hargrove, Meshell Ndegocello, D’Angelo… czy muszę jeszcze wymieniać?

 

Uff, i to już był prawdziwy koniec festiwalu.

Jestem za taką dawką muzyki, jak w tym roku, czyli za takim samym układem kolejnych jego edycji. Jestem za różnorodnością pokazywanych projektów. Nie każdy musi mi przypaść do gusty, ale niech zawsze stanowi coś oryginalnego i dopracowanego. Ale w tym dopracowaniu, niech oddaje emocje, które pozwolą człowiekowi wytrwać tyle godzin słuchania. Czego Adamowi Pierończykowi – dyrektorowi artystycznemu Sopot Jazz Festival – a także pozostałym organizatorom oraz widowni życzę. I do zobaczenia za rok – jeśli uda mi się jeszcze raz akredytować, po tym całym moim pisaniu 🙂

 

Poleć znajomym / udostępnij: