To był totalny Jazz nad Odrą!
Niesamowicie klimatyczne trio Daniels, Możdżer, Oleszkiewicz, czy wciąż niezawodne, jak się okazuje po reakcji publiczności, Yellowjackets – to migawki, które pozostaną na dłużej we wspomnieniach kolejnej edycji Jazzu nad Odrą we Wrocławiu.
Jednak tak naprawdę ktoś inny sprawił, że przyjdzie mi powracać myślami do tegorocznego festiwalu, jako imprezy oddającej istotę muzyki totalnej, której poświęcam coraz więcej wpisów na blogu Ether Jazzu.
Muzyki totalnej, w której przenikają się style i gatunki, przeróżne formy improwizacji, a także inspiracje wieloma kulturami nakładającymi się na siebie w sposób wręcz idealny, pozbawiony jakichkolwiek linii podziału.
Dotychczas zwracałem uwagę przede wszystkim na niesamowitą siłę takiego grania, opierając się przy tym na jego brzmieniu, porównywalnym chwilami do hard rockowego, mocnego uderzenia, które zabiera nas ze sobą jak fala uderzeniowa po niesamowitej eksplozji. Oczywiście, że starałem się za każdym razem dotrzeć głęboko w jej strukturę, by zachwycać się wieloma jej elementami, ale przedziwnie tym razem odczułem, jakbym oparł się tej mocy, odbierając dzięki temu jeszcze wyraźniej szczegółowość słuchanej muzyki. A piszę o koncertach otwierających dwa pierwsze wieczory tegorocznego Jazzu nad Odrą.
Najpierw Marius Neset & Trondheim Jazz Orchestra…
Były w tym ich graniu wszystkie wyjątkowe elementy dla skandynawskiego jazzu, zaczynając od folkloru, nie pozbawionego bogatej kolorystyki.
Bezsprzecznie to stało w kompletnym zaprzeczeniu, jakoby muzyka tego regionu charakteryzowała się ponadprzeciętną melancholią, zabierającą barwom odpowiedniego nasycenia.
Z drugiej strony melancholia przenikała nie tylko piękne melodie. Tak samo stanowiła podstawę niezwykle odważnych i nowoczesnych w swojej formie improwizacji. I wcale nie była schowana gdzieś głęboko, aby nie przeszkadzać, czy nudzić wytrawnych słuchaczy.
Miałem wrażenie, jakby została uchwycona w odmienny niż dotychczas sposób, może w innym momencie powstawania, czyli w fazie, gdy jeszcze nie rozwinęła się na tyle, by zapanować nad naszymi uczuciami.
Różnorodność, zwłaszcza w improwizacjach poszczególnych muzyków, pokazywała skandynawską kulturę o wiele szerzej, zaprzeczając na pewno stwierdzeniu, że stanowi swoistego rodzaju monolit. Wielokrotnie otwierała nieznaną dotychczas przestrzeń, zachwycając odmiennością i jakąś nieskazitelnością.
Mistrzostwo nie tylko w tym, aby posługiwać się dzisiejszym językiem, jednocześnie odnosząc wprost do tradycji, ale by na tej podstawie tworzyć bez jakichkolwiek zahamowań. Aby tego dokonać, potrzebne są ściśle ustalone reguły i ramy dla każdego utworu, dające muzykowi możliwość wypowiedzenia się w pełni, z kolei odbiorcy pozwalające zrozumieć dane dzieło – pomyślałem.
Jak to się robi? No, to proszę posłuchać formacji Marius Neset & Trondheim Jazz Orchestra.:
Marius Neset – sax. Hana Pulsberg – sax. Erik Hegdal – sax. Peter Fugslang – sax, fl, cl. Eivind Lonning, Erik Eilertsen – tpt. Erik Johannesen – tb. Daniel Herksedal – tuba. Jovan Pavlovic – acc. Espen Berg – p. Petter Eldh – db. Gard Nilssen – perc, vib, mba. Ingrid Neset – fl.
Idealne połączenie koncepcji i improwizacji. Niesamowite nagromadzenie środków wyrazu i prostota ułożenia wszystkiego w jedną spójną całość. Doskonałość proporcji między rozbudowanymi fragmentami z orkiestracją, a indywidualnymi popisami instrumentalistów. W końcu, perfekcyjne budowanie napięcia poszczególnych utworów, jak również koncertu. A ile przy tym zabawy, ile zabawy…
Teraz EABS, czyli…
Marek Pędziwiatr – keyb, synth, voc. Marcin Rak – dr. Vojto Monteur – g. Paweł Stachowiak – bg. Spisek Jednego – ttbl. Olaf Węgier – sax. Jakub Kurek – tpt.
Muszę zacząć od gratulacji. Po raz trzeci ich widziałem w dość krótkim czasie i… to niesłychane, że można tak szybko dojrzewać!
Od początku prezentowali niesamowicie wysoki poziom. Tym trudniej – jak mi się zdaje – zaskoczyć czymś więcej zaledwie po kilku miesiącach, biorąc za punkt wyjścia, że perfekcyjnie zabrzmiała ich muzyka już podczas naszego pierwszego spotkania. Tymczasem koncert na festiwalu Jazz nad Odrą był jeszcze większą dozą tego samego szaleństwa, przy jednoczesnym wciąż równie perfekcyjnym dopracowaniu najdrobniejszych elementów.
Na pewno łatwo się odnaleźć w muzyce idealnie poukładanej. To znakomita podstawa, by się dalej rozwijać.
Tak, ewidentnie słyszałem, jak wiele pracy wkładają, by nie popaść w rutynę i stagnację, a przede wszystkim, by pokazać prawdziwą wartość poszczególnych utworów. Z przyjemnością słuchałem, jak wiele nowych dźwięków dokładają, nie naruszając ani na moment struktury muzycznej, mającej ustaloną formę.
A ona ma oddawać istotę kompozycji Komedy, przenosząc jego utwory do zupełnie innego wymiaru, być może osadzonego w teraźniejszości, choć równie prawdopodobne, że chwilami wybiegającego naprawdę gdzieś daleko w przyszłość.
Co ciekawe, a przede wszystkim ważniejsze, nie ogranicza ich wolności artystycznej przywiązanie do konkretnych utworów, z których czerpią pełnymi garściami, raczej im daje pewność tworzenia. W ten sposób stworzyli oryginalny język, którym potrafią porozumiewać się ze wszystkim pokoleniami słuchającymi muzyki, na dodatek nie tylko muzyki improwizowanej.
Odczuwając akceptację tego, co robią na scenie, angażują się coraz mocniej podczas grania. Chwilami prawdziwie roznoszą ich emocje, dając jeszcze większą siłę ich muzyce. Ale nie ponoszą ich w nieznane, pozostając wciąż pod zupełną kontrolą.
W tym sekret, jak mi się zdaje, i zarazem najbardziej oczywisty, choć nie jedyny dowód wspomnianego dojrzewania. Zresztą, proszę samemu się wybrać na koncert zespołu EABS, który rzeczywiście prezentuje muzykę totalną, będącą niezwykle inteligentnym połączeniem wielu współczesnych stylów muzycznych. Muzykę odnoszącą się wprost do jazzu, ale nie tkwiącą w jakimś niepotrzebnym skansenie. I na pewno nie poddającą się jakiemukolwiek schematowi, co nie oznacza, że nie mającą swojego charakterystycznego stylu.
Aha, prawie bym zapomniał… a bisu, którym pożegnali się z wrocławską publicznością, powinni pozazdrościć im nawet panowie z Yellowjackets:).
Aha, co do tytułu odnoszącego się do samego festiwalu Jazz nad Odrą, że niby był totalny… Bo był! Nie tylko ze względu na te dwa przykłady. Ma szczęście ta impreza, że w trakcie jej trwania mamy Światowy Dzień Jazzu Polskiego. I Wrocław na ten czas staje się prawdziwym centrum tego jazzu. I jest tam z kim świętować, biorąc pod uwagę, jak wielu artystów go grało przez cały dzień. No to kolejne spotkanie już za rok :).
Poleć znajomym / udostępnij: