Bielska Zadymka Jazzowa: Pawlik w trzech aktach.
Włodek Pawlik wszedł na scenę, aby odebrać “Jazzowego Anioła”, nagrodę wręczaną co roku na Bielskiej Zadymce Jazzowej, jakby nadal odczuwał pewnego rodzaju konsternację w takich momentach.
Chyba go rozumiem… z jednej strony niepotrzebna, fałszywa skromność mogłaby zostać natychmiast wychwycona, z drugiej zbytnia nonszalancja byłaby potraktowana, jako wyraz arogancji, której nigdy nie zauważyłem w jego zachowaniu.
To miłe – pomyślałem, widząc, jak nie potrafi się zdecydować, czy schować dłoń do kieszeni, stać wyprostowany, cierpliwie czekając na wręczenie mu statuetki, czy od razu impulsywnie wyrazić swoją radość. I byłem pewny, że opisywany przeze mnie proces odbywał się poza jego kontrolą, oddając kompletną prawdę o artyście, który od pewnego czasu powinien być przecież przyzwyczajony do takich sytuacji.
Jak bardzo czuje się zobowiązany kolejnym wyróżnieniem można było usłyszeć w jego wypowiedzi, ale co ważniejsze, dał temu wyraz całym swoim koncertem. Grał na ponad sto procent swoich możliwości, nie oszczędzając nikogo. Wymagał tyle samo od zespołu, swoich gości, którzy pojawili się na scenie, a także publiczności, dając jej niesamowitą dawkę muzyki.
I choć w pewnym momencie zacząłem się obawiać, jak wielu przetrzyma wydłużający się koncert, zamiast totalnego zmęczenia zobaczyłem owacje na stojąco i długą kolejkę po autografy.
To był Pawlik w Trzech aktach – spektakl improwizowany, choć wcześniej dokładnie wymyślony. Koncert składał się z trzech odrębnych części: Włodek Pawlik Trio, Rewers, Struny na ziemi.
Ze swoim zespołem, czyli Cezarym Konradem na perkusji i Pawłem Pańtą na kontrabasie, powrócił do Anhelii, a także zaprezentował fragmenty Night In Calisia, przearanżowane na trio jazzowe. Po raz pierwszy tego wieczoru pomyślałem, jakie znaczenie powinna mieć świadomość, co chce się przekazać, jakimi środkami, a przede wszystkim dlaczego właśnie w taki a nie inny sposób chce się wyrazić swoje emocje.
Trio jest zawsze wymagającym składem, obnażającym nie tylko braki techniczne. Tutaj cisza powinna być równie czytelna, jak poszczególne dźwieki, co oznacza, że trzeba grać całą swoją osobowością, by zatrzymać uwagę słuchających.
No, to trzeba było widzieć zapatrzenie i zasłuchanie publiczności – pozwolę sobie powiedzieć, jakby przerywając na jakiś czas moje rozważania. Z kolei oddając dalszy ciąg zdarzeń, zwrócę uwagę na brawurowo potraktowany temat “Night In Calisia”, który stał się wręcz obietnicą kolejnych, wyjątkowych wydarzeń…
I rzeczywiście “Rewers” nikogo nie zawiódł, stając się przy okazji odpowiedzią na pytanie, czy muzyka filmowa może faktycznie istnieć bez obrazu. Zdecydowanie tak, jeśli artyście towarzyszy świadomość, czym jest ona w swojej istocie, a co za tym idzie, w jakiej formie powinien ją przedstawić.
Sugestywne tytuły pomagały odczytać intencje, miejsca, zdarzenia, nie zamykając przy tym nikomu wyobraźni. Co jednak najciekawsze, każdy mógł się znaleźć w swoim, wymyślonym świecie, lecz pomimo tego, w odpowiednich momentach znajdował się dokładnie tam, gdzie chciał go zaprowadzić Włodek Pawlik.
W ogóle wszystko było oparte na zabawie, w którą wciągana była publiczność tak często, jak to było możliwe. Stwierdziłem, że każdy element miał swoje ustalone miejsce, będąc perfekcyjnie podporządkowanym koncepcji, lecz nadal pozostając wynikiem daleko idącej improwizacji.
Gościem tej części spektaklu był Gary Guthman, którego trąbkę można usłyszeć na “Rewersie”. Miał swoją rolę do odegrania i poza nią nie wyszedł, co stanowiło na pewno doskonałe spoiwo łączące solowe partie fortepianu, kontrabasu i perkusji, a z drugiej strony dawało odpowiednią płaszczyznę odniesienia w stosunku do materiału zarejestrowanego na płycie. Dzięki temu Rewers był nadal Rewersem, choć stawał się odrębnym, koncertowym bytem.
W trzeciej części Włodek Pawlik postanowił powrócić do tekstów Jarosława Iwaszkiwicza, zarejestrowanych na płycie “Struny na ziemi”. To bodaj najlepszy przykład, jak świadomym artystą był zawsze laureat nagrody Grammy – przyszło mi podsumować moje wcześniejsze zastanowienie.
Zdecydowanie mamy zbliżone wyobrażenie tych wierszy – stwierdziłem, słuchając skomponowanej do nich muzyki. Aż roznosiła swoją dynamiką i rozpiętością, zachwycała fakturą i ukrytymi w niej szczegółami. Stawała się czymś więcej niż tylko jazzem, docierając do prawdziwie korzennych brzmień, które wciąż potrafią niesamowicie inspirować. Wreszcie podkreślała nie tylko sens, ale pewnego rodzaju uniwersalność poezji Jarosława Iwaszkiewicza.
Sztuka na najwyższym poziomie, w tym również wokalna za sprawą Lory Szafran i Marka Bałaty. Można długo się rozpisywać, ale…
… najlepiej będzie, jak posłuchają państwo płyty “Struny na ziemi”, albo następnym razem wybiorą się na ten koncert.
Tak, to był Pawlik w Trzech aktach – spektakl improwizowany, choć wcześniej dokładnie wymyślony.
Powiem więcej, to był znakomity początek Bielskiej Zadymki Jazzowej 2015, na której po raz pierwszy pojawiła się Gala Polskiego Jazzu. I mam nadzieję, że stanie się tradycją tego festiwalu!
Poleć znajomym / udostępnij: