Lotos Jazz Festival 18 Bielska Zadymka Jazzowa: Nie da się wszystkiego opowiedzieć, tyle się działo!
Lotos Jazz Festival 18 Bielska Zadymka Jazzowa przeszła do historii. Chyba po raz pierwszy postanowiłem zaczekać z opisywaniem festiwalowych wydarzeń, choć zakładałem pisanie na blogu wszystkiego “na gorąco”, by nie uleciały emocje, towarzyszące słuchaniu muzyki.
Tyle się działo, że nawet skupiając uwagę na zaledwie kilku momentach, nieustająco odczuwam, jakby coś niezwykle ważnego wymykało się mojej pamięci. No trudno, może kiedyś powróci, nabierze kształtu, stanie się swoistego rodzaju ciągiem dalszym, a na razie…
… a na razie o tym, co nie pozostawia wątpliwości, że mieliśmy do czynienia z rzeczami naprawdę znakomitymi, a może chwilami wybitnymi?
Phronesis Trio (Jasper Høiby, Ivo Neame, Anton Eger)- nie sądziłem, że przyjdzie mi o nich pisać. Nie spodziewałem się aż tak wiele po bliższym spotkaniu z muzyką tego zespołu. Po pierwsze “powaliła” mnie zupełnie świadomość formy, w której próbują zmieścić wszystkie swoje wyobrażenia o powstawaniu dźwięków, nie mówiąc o harmoniach, czy innych niuansach muzycznych. A swoją drogą, ileż pięknych melodii udało im sie wytworzyć, nie utrudniając przy tym słuchaczowi dotarcia do najdrobnieszych szczegółów swojego grania.
Po drugie doskonałość tej formy, dopracowanej zapewne do granic możliwości. W pewnym momencie stwierdziłem, że wręcz boli słuchanie tego uporządkowania, dającego wyobrażenie czegoś niezmiernie krystalicznego.
Czyżby brakowało w tym emocji? – zadałem sobie pytanie, z nadzieją, że za moment coś się wydarzy, na przykład któryś z muzyków się pomyli, sprawiając, że pozostali zostaną zmuszeni do natychmiastowej rekacji i zmiany obranego kierunku.
Pod koniec faktycznie nastąpił pewnego rodzaju przełom, jak mi się zdaje za sprawą perkusisty, któremu udało się uzyskać dźwięk nie do końca oczekiwany, aczkolwiek trafiony – żeby nie było! Tyle, że dzięki temu miałem kolejny dowód na to, jak ważne jest zachowanie formy utworu, gdy zaczynają przeważać w niej emocje.
Po trzecie i ostatnie, różnorodność tej formy, dzięki której wielokrotnie byłem zaskakiwany niezwykle pięknymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Kiedy już się wydawało, że nic nie może się wydarzyć, budzili z uśpienia brakiem jakiejkolwiek schematyczności, która staje się niestety cechą charakterystyczną w wielu zespołach jazzowych.
Dave Holland Trio – zaskakująca muzyka, biorąc pod uwagę, że Chris Potter (sax) zastąpił w ostatniej chwili Kevina Eubanksa (git), któremu zmarł ojciec. Skład zespołu uzupełniał Obed Calvaire (dr).
(Muszę przyznać, że na Eubanksa też miałem “chrapkę”, ale nie żałuję, gdyż to był jeden z najlepszych koncertów, jakich miałem okazję posłuchać “na żywo”. Zresztą, jeśli chodzi o wybitnego gitarzysztę, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś go spotkam i posłucham).
Dave Holland, grający kiedyś z Milesem Davisem, od dawna podąża swoją drogą, a kolejne płyty wydają się naturalną konsekwencją zebranych doświadczeń – to prawda, lecz przede wszystkim ciągłego odnajdywania w muzyce rzeczy wcześniej niepoznanych – jestem tego pewny, choć nigdy nie miałem okazji z nim porozmawiać.
Ten koncert był tego chyba najlepszym dowodem. Wszystko opierało się bowiem na stworzeniu piekielnie mocnej, chwilami ewidentnie rockowej sekcji, stanowiącej oparcie dla muzyki jazzowej. Najbardziej jazzowy był sam Dave Holland, pozornie schowany za głośnymi bębnami i hałaśliwym saksofonem. Swoją precyzją i dbałością o zachowanie istoty tej muzyki, sprawiał, że pozostali, używając wielu brzmień i rozwiązań rytmicznych, nie oddali się zbyt daleko, przez cały czas krażąc wokół swojego lidera.
To Chris Potter nie był jazzowy? Ależ oczywiście, że był. Operował typowo jazzową ekspresją, jednak proszę mi nie mówić, że nie wpływała na niego gra perkusisty, który co rusz przekraczał granice wytyczone tylko przez ten jeden gatunek muzyczny.
Zdaje sobie sprawę, że takie granie nie każdemu przypadło do gustu, ale bez dwóch zdań, muzyka którą prezentowali odpowiada w zupełności mojemu wyobraźeniu współczesnej improwizacji. Improwizacji, traktowanej jako muzyka totalna, w której zacierają się granice pomiędzy stylami muzycznymi, zachowując swoją wyraźną jazzową podstawę.
Jakby tego było mało, mieliśmy do czynienia z prawdziwą suitą, trwającą około 80 minut. Z utworem więc niezwykle rozbudowanym, pełnym nieziemskiej energii – rany, jak oni to wytrzymali kondycyjnie, zwłaszcza perkusista??? – i kilkoma subtelnie zaznaczonymi, klimatycznymi momentami. Do tego bis, równie emocjonujący.
Najmniej jazzowy był w takim razie Obed Calvaire? Na pewno nic go nie było w stanie zatrzymać. Ograniczeniem było jedynie to, co podawał mu ze spokojem Dave Holland, wciąż trzymając w ryzach jego zapędy. Otwarta forma miała swoją treść, o czym się wielokrotnie przekonywałem, a nie była jedynie próbą nałożenia na siebie wielu harmonii.
Przez cały koncert można było odczuć, że mistrz kontrabasu miał wszystko perfekcyjnie przemyślane. No tak, a przypomnę, że w ostatniej chwili zmienił się skład zespołu, z którym wystąpił w Bielsku-Białej, co niewąpliwie mogło mieć znaczenie.
Zbigniew Namysłowski Quintet – z nową płytą “Polish Jazz – Yes!”. Pięknie potrafi uchwycić naszą rzeczywistość, opierając się na tradycji, a spoglądając w przyszłość. I tak może wyglądać pierwsza recenzja jego nowego materiału. Nie znam jeszcze całej płyty, lecz jestem przekonany, że zostały nam zaprezentowane najbardziej reprezentatywne jej fragmenty.
Muszę przyznać, że Zbigniew Namysłowski jest dla mnie mistrzem korzystania z polskiej muzyki ludowej, a co więcej, odnajdywania w niej czegoś ponadczasowego, co stanowi w dalszym ciągu wartość i wyróżnia nasza kulturę spośród wielu innych.
I choć moją wypowiedź proszę potraktować nad wyraz poważnie, proszę zwrócić uwagę, że mówię o muzyce, w której mnóstwo zabawy, albo co najmniej tyle samo, co pięknych polskich krajobrazów, czy scen z naszego życia, uchwyconych w kilku naprawdę prostych dźwiękach.
Już czekam na płytę “Polsh Jazz – Yes!”. Już czekam…
Na zakończenie może zaskoczę, bo nie zamierzam się rozpisywać na temat występu Terenca Blancharda, który miał miejsce w katowickiej sali koncertowej NOSPR. To był prawdziwy spektakl, o którym należałoby mówić w wielu aspektach, przede wszystkim zwracając uwagę na prezentowaną muzykę filmową Blancharda, a także wykonawców, wśród których zaśpiewały Dee Dee Bridgewater, China Moses i Becca Stevens, jak również zagrała Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach pod dyrekcją Alexandra Humali.
Bez wątpienia nie jestem obiektywny jeśli chodzi o Blancharda – przyznaję. W większości zachwycają mnie jego dokonania. Ech, nie tylko mnie nie zawiódł, ale nawet sprawił, że po raz kolejny poczułem, jak silna jest we mnie potrzeba słuchania muzyki, za co mu dziękuję.
Tak, finał godny tegorocznej edycji Lotos Jazz Festival 18 Bielska Zadymka Jazzowa!
Do zobaczenia za rok? Już się wybieram.
Poleć znajomym / udostępnij: