Jazz Nad Odrą: Melancholijnie i w podskokach:)
No dobra, napiszę w kilku słowach o festiwalu Jazz Nad Odrą, by nie zamęczać rozgadaniem, a mógłbym, biorąc pod uwagę wielość atrakcyjnych koncertów…
Doskonale się wszystko zaczęło, od występu Vehemence Quartet, który przekonał, że mamy naprawdę zdolną młodzież (zapewne na niesamowitą energię tych młodych muzyków miał wpływ Leszek Możdżer, występujący z laureatem ubiegłorocznego Jazz Nad Odrą. To prawda, ale miałem możliwość słuchania tego zespołu kilkakrotnie i proszę mi wierzyć, że Vehemnce Quartet to naprawdę obiecująca formacja, zresztą reprezentująca naprawdę ciekawe i niesamowicie zdolne młode pokolenie – co do tego nie mam jakichkolwiek wątpliwości, jako uczestnik wielu wydarzeń muzycznych w naszym kraju, a przede wszystkim obserwator konkursu tegorocznej imprezy we Wrocławiu).
Potem gwiazdy: Archie Shepp, John Abercrombie, obok którego wystąpili Darek Oleszkiewicz, Marc Copland i Joey Baron; Terri Lyne Carrington, Geri Allen i mój ulubiony David Murray; Billy Childs Jazz Chamber Ensemble, w którego składzie zagrał na perkusji Jeff Ballard, a na saksofonie Steve Wilson – następni, którym od dawna szczególnie się przysłuchuję; Adam Pierończyk/Jean-Paul Bourelly/Orlando Le Fleming/John B.Arnold – premiera festiwalowa! (genialna się płyta szykuje…); Nahorny Trio, którego nie mogę się nasłuchać; i w końcu The Cookers. Ale zapewne o tym będzie można wszędzie przeczytać, bo przecież to gwiazdy…
No, może ktoś jeszcze się odważy i ewentualnie napisze, że pomyłką był Nik Bartsch ze swoim zespołem, bo… ale ja zwrócę uwagę na dwa inne wydarzenia, mające miejsce na tegorocznym Jazz Nad Odrą.
Volcan, czyli Gonzalo Rubalcaba, Horacio “El Negro” Hernandes, Jose Armando Gola.
Pamiętacie Gonzalo Rubalcabe na płycie Polanna, którą nagrała Anna Maria Jopek? Wciąż mnie zachwyca, jak swoją grą potrafił zmienić polskie melodie ludowe w uniwersalne utwory, mogące zainteresować nie tylko naszych muzykologów.
Jeśli ktoś powie, że siłą Gonzalo Rubalcaby jest rytmika, zgodzę się natychmiast, ale od razu dorzucę, by dokładniej posłuchał projektu Volcan.
Też mi się wydawało, że nasze zainteresowanie tego typu graniem może wynikać z faktu, że niecodzinnie słuchamy latynoskiej muzyki. Tymczasem podczas koncertu zacząłem się zastanawiać, czy nie mamy wręcz odwrotnej sytuacji. Nic mnie nie dziwiło, choć wielokrotnie zachwycało swoją oryginalnością.
Tak, dla niego czerpanie z jakiekolwiek kultury oznacza znalezienie w niej czegoś współczesnego, w dalszym ciągu do nas przemawiającego, a nawet kształtującego naszą estetykę.
Przy tym ewidentnie potrafi się bawić zarówno motywami ludowymi, jak również nowoczesnymi brzmieniami. Udawadniać, że rytm nie stanowi świetości, której nie wolno naruszać (po raz kolejny miałem okazję zwyczajnie stwierdzić, że wynika jedynie z umiejętności muzyka, który powinien odnaleźć w nim – do niego – własną melodię). Wreszcie poszukiwać najsilniejszego wyrazu dla swojej wypowiedzi (zapewne stąd potrzeba korzytania z wielu gatunków, chociażby z fusion – swoją drogą jest kolejnym artystą, który w ostatnim czasie sprawił, że znowu doceniłem ten styl muzyczny: http://etherjazzu.pl/pawlik-pawlik-czyli-podwojna-dawka-emocji/
Wspomniana złożoność tych kompozycji utrudnia ich słuchanie? W ogóle! Z jednej strony daje możliwość dotarcia do tej muzyki nie tylko miłośnikom jazzu, z drugiej niesamowicie otwiera naszą wyobraźnię.
Irek Wojtczak “Folk Five” Quintet, w składzie: Irek Wojtczak – sax, Tomasz Dąbrowski – trumpet, Piotr Mania – piano, Adam Żuchowski – double bass, Kuba Staruszkiwicz – drums.
Już sam uśmiech na powitanie Irka Wojtczaka przyciąga jak magnes, każe się zatrzymać i czerpać od niego (od nich wszystkich) pełnymi garściami pozytywną energię.
W sposób nieprawdopodobny ten uzdolniony saksofonista przekłada swoje zainteresowanie polską muzyką ludową na formę poszczególnych utworów. Najkrócej rzecz ujmując, nawet zdając sobie sprawę, czym w swojej istocie są nasze oberki, możemy czuć się zaskoczeni ich wykonaniami. A może właśnie dlatego, że podchodzimy do nich zbyt tradycyjnie potrafią nas tak bardzo zaskoczyć? Może trzeba pozbyć się stereotypów, by wymyslić, jak powinny zabrzmieć współcześnie? W obu pytaniach kryje się pewnego rodzaju pułapka, polegająca na zbyt pochopnym odrzuceniu pierwowzoru na rzecz poszukiwania zupełnie czegoś nowego. W tym sens, by nie odchodzić od niego zbyt daleko. Irek Wojtczak potrafi – nie naruszając podstaw tych tańców – wiele w nich zmienić, ponieważ operuje własnym językiem, wręcz idealnym do interetowania tego rodzaju muzyki. Poza tym gra z niesamowitą ekspresją, pozwalającą na precyzyjne uchwycenie istoty oberków, przy zachowaniu wyjątkowości swojego stylu.
No, co tam gra.. grają! Panowie, czapki z głów, dziołchy spod ścian wyrywać i w tany:).
Ech, może po wielu przesłuchaniach tego materiału rzeczywiście mógłbym ulec takiej pokusie, ale na razie za bardzo intrygują mnie niuanse, fantastyczne improwizacje, niesamowity klimat, jakby oddający ducha czasów, w których powstawały wspomniane utwory. W każdym razie płytę polecam zarówno złaknionym tańców, jak szukającym czegoś naprawdę atrakcyjnego do posłuchania.
A wracając do gwiazd występujacych na tegorocznym Jazz Nad Odrą – by zakończyć relację – pozostanie we mnie jeszcze jedna myśl, odnosząca się do Johna Abercrombie. Miałem okazję wielokrotnie go oglądać, czując chwilowy przesyt jego muzyką. Tymczasem tym razem zachowywał się jak młodzieniaszek podeksyctowany nowym materiałem. Właściwie mieliśmy do czynienia z premierą, bowiem za moment zostanie nagrana płyta z częścią materiału przedstawionego we Wrocławiu. To było zarówno niezwykle urocze zobaczyć, jak bawi się tymi nowymi kompozycjami, jak również niezmiernie pouczające. Już dawno temu sobie powiedziałem, że jak będę staruszkiem, spędzającym godziny w swoim miękkim fotelu, to będę słuchał Johna Abercrombie i delektował się jego muzyką, a na razie… I nie zmieniłem swojego zdania, co do starości, ale przyznaję, że po wrocławskim koncercie zmienił się zupełnie sens tego mojego “na razie”:).
Poleć znajomym / udostępnij: